Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/104

Ta strona została przepisana.



SWIATŁO.

Kilka razy w ciągu dnia stukałem do drzwi Hillela; nie dawało mi to spokoju; musiałem z nim mówić i zapytać, co znaczą wszystkie te dziwne przygody; lecz nie było go ani razu w domu. Córka jego miała mnie zawiadomić natychmiast, gdy ojciec powróci z żydowskiego ratusza. Szczególna zresztą dziewczyna ta Mirjam. Typ jakiego jeszcze nigdy nie widziałem. Piękność tak niezwykła, że w pierwszej chwili nie można jej uchwycić, piękność, która oniemia, gdy się na nią spojrzy, i budzi niewyjaśnione uczucie czegoś, jak ciche zwątpienie o sonie. Twarz jej jest ukształtowaną podług zasad proporcji, które już od wieków zanikły; takem ją sobie określił gdym ją znów spostrzegł w duchu przed sobą. I namyślałem się, jaki kamień szlachetny musiał bym wybrać, aby ją w gemmie utrwalić i przytem zachować wyraz artystyczny, choć by tylko co do strony zewnętrznej: granatowo-czarny połysk włosów i oczu, który przewyższał wszystko cokolwiek tylko widziałem. Jak należało by tę nieziemską szczupłość oblicza zaczarować w gemmie, stosownie do wymagania zmysłów i wizyjności, aby nie wpaść w owo tępe odtwarzanie podobieństwa podług prawideł estetyki banalności. Tylko sposobem mozajki można rozwiązać te zadanie: zrozumiałem to jasno.
Jaki jednakże wybrać materjał? Życie całe przystało by szukać wzajemnej odpowiedniości. Lecz gdzie się podziewa Hillel? Tęskniłem za nim jak za drogim starym przyjacielem. Rzecz zdumiewająca, jak w ciągu tych kilku dni wrósł mi on w serce,