Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/113

Ta strona została przepisana.

złudzeniem zmysłów, uważać za wołanie o pomoc jakiegoś człowieka. —
Szerząca się przed moimi oczyma zawierucha śnieżna oślepiła mnie i zacząłem wszystko widzieć w tańczących smugach. Zwróciłem całą swoją uwagę na leżącą przedemną gemmę. Twarz Mirjam, rzuconą na woskowy model, chciałem przenieść na wspaniale błyszczący, błękitnawy selenit. — Cieszyłem się; był to przyjemny wypadek, że w zapasie swoich minerałów znalazłem coś tak odpowiedniego. Ciemno-czarna macica blendy rogowej nadawała kamieniowi prawdziwe światło, a kontury były tak rzetelne, jak gdyby sama natura stworzyła to trwałe odbicie regularnych rysów profilu Mirjam.
Początkowo zamierzałem wyryć z tego kruszcu kameę, przedstawiającą egipskiego boga Ozyrisa i wizję Hermafrodyty z księgi Ibbur, którą w każdej chwili mogłem z uderzającą dokładnością w pamięci wywołać, co mnie wielce parło do twórczości, lecz po pierwszych nacięciach, znalazłem takie podobieństwo do córki Szemajaha Hillela, że projekt swój zmieniłem.
— Księga Ibbur! —
Wstrząśnięty odłożyłem rylec. Nie do pojęcia co wdarło się w tym krótkim urywku czasu w moje życie. Jak ktoś co się znalazł nagle w niezmierzonej pustyni, uczułem za jednym ciosem głęboką, bezwzględną samotność, oddzielającą mnie od reszty ludzi.
Czy mógłbym porozmawiać o tym co przeżyłem z jakimś przyjacielem — wyłączając Hillela? W cichych godzinach minionych nocy wracało wprawdzie wspomnienie, że całe moje lata młodzieńcze, począwszy od najwcześniejszego dzieciństwa, męczyła mnie aż do śmiertelnego udręczenia niewypowiedziana żądza dziwów, leżących poza krainą śmiertelnych, lecz spełnienie moich marzeń przyszło jak roz-