Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/142

Ta strona została przepisana.

odpowiedzialność leżała na mnie — odpowiedzialność idąca daleko ponad wszystko ziemskie — jeżeli teraz nie postąpię właściwie. Dwie szale wagi, każda obarczona ciężarem połowy świata, kołyszą się gdzieś w państwie przyczyn (tak rozumiałem) —; na którą z nich rzuciłem pyłek, ta opadła w dół. Rozumiałem, że to była najstraszniejsza zasadzka. „Nie ruszać żadnym palcem“ — radził mi rozum.
„Że też śmierć przez całą wieczność nie chce przyjść i wybawić mnie od tej męki.“ — I wtedy również nie chybiłbyś co do wyboru: usunąłbyś te ziarna, szeptało coś we mnie. Tutaj niema żadnego odwrotu. Spragniony ocalenia, spojrzałem w około siebie, czy nie uzyskam jakiego znaku, co mam uczynić. Nic. I we mnie żadnej rady, żadnego pomysłu — wszystko martwe, umarłe. Pojąłem, że życie miljardów ludzi waży lekko, jak pióro — w tym strasznym momencie. — Musiała być już głęboka noc, gdyż nie mogłem rozróżniać ścian mego pokoju. Tuż obok pracowni zatupotały kroki: słyszałem, że ktoś poruszał szafy, wyciągał szuflady, hałaśliwie rzucał coś na podłogę, zdawało mi się poznawać głos Wassertruma, gdy ten swym rzężącym basowym głosem wymawiał dzikie przekleństwa; nie podsłuchiwałem. Było to dla mnie bez znaczenia, jak skrobanie myszy — zamknąłem oczy. Ludzkie oblicze przeciągnęły długiemi rzędami, wokoło mnie. Zapadłe powieki, skamieniałe trupie maski — mój własny ród, moi właśnie przodkowie. Zawsze ten sam kształt czaszki, a jak typ zdawał się zmieniać, — tak właśnie wstawał z grobów po przez wieki — już to z gładkim rozczesanym włosem, już to w pukle ułożonym, już krótko przyciętym, już w długiej peruce lub z czupryną ułożoną w pierścienie — aż rysy stawały się dla mnie coraz bardziej znajome i przybrały w końcu ostatnie oblicze: — oblicze Golema, na którem przerywał się łańcuch moich przodków. Potem mrok mego po-