Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/143

Ta strona została przepisana.

koju zamknął się w nieskończoną pustą przestrzeń, w której środku znajdowałem się na fotelu; przedemną zaś znowu szary cień z wyciągniętą ręką. — I gdy otworzyłem oczy, około nas stały w dwóch przecinających się kołach, tworzących ósemkę — jakieś dziwne istoty. W jednem kole były szaty o fioletowym połysku; w drugim kole — suknie czerwonawo-czarne. Ludzie jakiejś obcej rasy, wysokiego, nienaturalnie wysmukłego wzrostu o twarzach, ukrytych za świecącymi chustkami. Drżenie serca w mej piersi mówiło mi, że nadeszła właśnie chwila rozstrzygająca. Palce moje szybko się poruszyły ku ziarnom: — i nagle ujrzałem, jak postacie czerwonawego koła zadrżały. Miałem że niebrać ziarenek?
Wrzenie ogarnęło koło niebieskawe; — spojrzałem przenikliwie na człowieka bez głowy: stał w tej samej postawie; nieruchomo, jak poprzednio, Wstrzymałem nawet oddech. Podniosłem rękę, lecz wciąż nie wiedziałem, co mam czynić i uderzyłem w wyciągniętą rękę widma, aż ziarna potoczyły się po podłodze. Na chwilkę, tak krótką, jak trzask iskry elektrycznej, straciłem świadomość i myślałem, że spadam w bezdenną przepaść — potem mocno stanąłem na nogach. Szara istota znikła. Również istoty czerwonawego koła. Zaś niebieskawe postacie utworzyły wokół mnie pierścień; nosiły na piersiach napis w złotych hieroglifach i trzymały go nieruchomo. — Wyglądało to, jak przysięga, — między palcem wskazującym, a wielkim, czarne ziarnka na tej wysokości, na której wytrąciłem je z ręki widmu bez głowy. Słyszałem, jak na ulicy grad uderzył o szyby i głuchy grzmot przeciął powietrze. Burza zimowa w całej swojej bezmyślnej wściekłości szalała nad miastem. Od strony rzeki huczały wśród wycia burzy, w rytmicznych odstępach głuche wystrzały armatnie, które oznajmiały pękanie pokrywy lodowej na Wełtawie. Pokój płonął w świetle