Jeżeli się nie łudzę w domyśle, że nazewnątrz ktoś stąpa po schodach, w niezmiennej ciągle odległości odemnie, z tym zamiarem, aby mnie odwiedzić: to napewno znajdować się on teraz musi na ostatnim zakręcie schodów. Teraz poszedł w bok, w stronę mieszkania archiwisty Szemajaha Hillela i dostał się z wydeptanych schodów do sieni wyższego piętra, wyłożonej czerwonemi cegłami. Przeszedł poomacku wzdłuż ściany i musiał teraz, właśnie teraz, sylabizując z trudem w ciemnościach, odczytywać z tabliczki na drzwiach moje nazwisko.
Stanąłem wyprostowany w środku pokoju i spoglądałem na wejście. Wtem otworzyły się drzwi i on wszedł.
Zbliżył się parę kroków ku mnie i nie zdejmując kapelusza, nie rzekł nawet ani słówka na powitanie. Odniosłem wrażenie, że zachowuje się, jak u siebie w domu i uważałem za zupełnie zrozumiałe, iż on tak a nie inaczej postępuje. Sięgnął do kieszeni, wyjął jakąś książkę i długo przewracał w niej kartki.
Okładka książki była metalowa, wyciski na niej w kształcie rozetek i pieczęci były nakładane farbą i wyłożone małymi kamyczkami. W końcu znalazł szukane miejsce i wskazał mi je. Tytuł brzmiał: „Ibbur“, „Brzemię duszy“. Olbrzymi złoto czerwony inicjał „J“ zajmował prawie połowę stronicy, którą pomimowoli przejrzałem; był na brzegu uszkodzony. Starałem się go naprawić. Inicjał ten nie był przylepiony do pergaminu, jak to dotychczas widywałem w starych książkach, składał się on raczej z dwóch