Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/199

Ta strona została przepisana.

„Nie idzie“ — mrukliwie odpowiedziano z jednego z sienników.
Pomimo to zacząłem macać wzdłuż ściany: na wysokości piersi leżała, deska utwierdzona poprzecznie — — dwa dzbanki wody — — kawałki chleba — —
Z trudem wdrapałem się na górę — trzymałem się kratek i przyciskałem twarz do szczelin okna, aby choć troszką świeżego powietrza odetchnąć.

Stałem tak póty, póki mi kolana nie omdlały. Jednobarwna, czarno-siwa mgła przed mojemi oczami.
Zimne żelazne sztaby zapotniały. Była już niewątpliwie blizko północ. Poza sobą słyszałem chrapanie.
Jeden tylko więzień nie mógł widocznie spać: rzucał się na słomie na wszystkie strony i od czasu do czasu stękał półgłosem.
Czy nakoniec zabłyśnie poranek? Tak! Zegar bije znowu. Liczyłem drżącemi usty: raz, dwa, trzy! Chwała Bogu, już niewiele godzin, świt zapewne niedaleko! Bije dalej: cztery, pięć! — Pot mi wystąpił na czoło — sześć — siedm.
Była godzina jedenasta!
A więc tylko sześćdziesiąt minut ubiegło od czasu, gdy poraz ostatni słyszałem uderzenie zegara.

Bądź jak bądź myśli moje układały się logicznie.
Wassertrum podrzucił mi zegarek zaginionego Zottmana, aby na mnie skierować podejrzenie o morderstwo. A zatem sam musiał być zabójcą: jakim sposobem, oprócz tego, mógłby dojść do posiadania zegarka? Gdyby znalazł gdzie bądź trupa i dopiero wtedy go ograbił, napewno by upomniał się o tysiąc marek nagrody, którą wyznaczono za znalezienie zwłok Zottmana. — Ale to było niepodobieństwo: plakaty wciąż były jeszcze porozklejane na rogach ulic, jak to wyraźnie widziałem w drodze do