Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/21

Ta strona została skorygowana.

Był to głos. Głos, który czegoś chciał odemnie, czegoś, czego nie mogłem uchwycić, choć nie wiem jak usiłowałem to zrobić. Głos dręczył mnie palącemi niezrozumiałemi pytaniami. Lecz głos, który te widzialne wypowiadał słowa, umarły był i bez echa. Każdy głos rozbrzmiewający w świecie rzeczywistości, odpowiada wielokrotnym echem, tak, jak każdy przedmiot ma jeden duży cień i wiele cieni małych, ten jednakże głos nie odpowiadał już żadnym echem, — dawno, dawno już się te echa rozwiały i przebrzmiały.
Przeczytałem książkę do końca i trzymałem ją jeszcze w rękach, a wówczas było mi tak, jak gdybym badawczo w mózgu własnym kartki przerzucał i to nie w jednej książce! — Wszystko, co mi ten głos powiedział, nosiłem w sobie odkąd żyję, lecz było to zapomniane i ukryte przed mą świadomością aż do dnia dzisiejszego.

Spojrzałem przed siebie. Gdzie się podział człowiek, który mi przyniósł książkę? Czyżby wyszedł? Czy przyjdzie po nią, gdy będzie skończona? Może mam mu ją odnieść? Lecz nie mogę sobie przypomnieć, czyli mówił gdzie mieszka? Starałem się wywołać w pamięci jego zjawę, lecz mi się nie udało. Chociażby wiedzieć jak był ubrany? Czy był stary czy młody? Jakiego koloru były jego włosy, broda? Nie, nic zupełnie nie mogłem sobie wyobrazić. Wszystkie przedstawiające go obrazy, które sobie stworzyłem, rozpływały się bez zatrzymania, zanim byłem w stanie połączyć je w duchu. Zamknąłem oczy i opuściłem rękę na powieki, aby ułowić najdrobniejszą choćby cząstkę jego portretu. Nic, nic. Stanąłem pośrodku pokoju i spoglądałem na drzwi, tak, jak to zrobiłem przedtem, gdy człowiek ten wchodził i malowałem sobie całą rzecz: teraz skręca koło rogu, teraz stąpa po wyłożonej cegłami posadzce, teraz czyta na drzwiach moją tabliczkę: