Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/227

Ta strona została przepisana.

żał bezwładny, prawie zesztywniały. Rysy jego miały w sobie coś trupiego, a pół otwarte usta podnosiły jeszcze to wrażenie.
Przez długie godziny śpiący nie zmienił położenia ani razu.
Dopiero późno o północy, gdy wązki promień księżyca padł mu na twarz, lekki niepokój go opanował; towarzysz mój bezgłośnie jął poruszać wargami, jak ktoś co mówi przez sen. Było, to zdaje się ciągle to samo wyrażenie — być może zdanie dwusylabowe jakby: „Puść mię! puść mię! puść mię!“

Najbliższe potem dni minęły w ten sposób, żem o nic go nie zapytywał: on też nie przerywał milczenia.
Jego zachowanie się jak przedtem tak i teraz było nader ugrzecznione. Ile razy chciałem się przechadzać po celi tam i z powrotem, spostrzegał to natychmiast i z najwyższą grzecznością, o ile siedział na pryczy, wciągał nogi na łoże, aby mi umożliwić chodzenie.
Zacząłem sobie robić wyrzuty z powodu swej szorstkości względem niego, ale pomimo najlepszej woli nie mogłem przezwyciężyć wstrętu do niego. Jakkolwiek miałem nadzieję, że w końcu przywyknę do jego obecności — jednak mi się to nie udawało.
Nocami nawet byłem czujny. Kwadrans ledwie sypiałem.
Co wieczór powtarzała się najściślej ta sama scena: czekał z wielkim szacunkiem, aż się rozciągnę na pryczy; wówczas zdejmował ubranie, starannie je gładził, potem wieszał — i tak dalej — i tak dalej.

Jednej nocy — była może godzina druga nad ranem — stałem jak pijany ze snu na desce ściennej, spoglądałem w pełnię księżycową, której promienie