staci nieszczęsnego drzewa na dziedzińcu widziałem jak lato więdło; zapachem pleśni jęły tchnąć mury więzienne.
Gdy w przechadzkach po dziedzińcu więziennym spoglądałem na umierające drzewo — i na wrośnięty w jego korę szklany posążek świętej, mimowoli za każdym razem powstawało we mnie porównanie, jak głęboko wrosła we mnie postać Lapondera.
Raz tylko jeszcze we Wrześniu sędzia śledczy wezwał mię do siebie i nieufnie pytał, jak ja to wytłumaczę, co mówiłem w okienku bankowem, że muszę natychmiast wyjechać — i dlaczego w godzinach przed aresztowaniem byłem tak niespokojny i wziąłem ze sobą wszystkie swoje drogie kamienie.
Na moją odpowiedź, że postanowiłem jak najrychlej życie sobie odebrać, znów poza biurkiem dało się słyszeć szydercze beczenie baranie. — Aż dotąd byłem w celi zupełnie sam i mogłem się oddać w całości swoim myślom, żałobie po Charousku, który, jakem przeczuwał, od dawna już musi nieżyć, wspomnieniom o Laponderze, tęsknocie po Mirjam.
Potem zjawili się nowi więźniowie: subjekci handlowi o przeżytych twarzach, którzy popełnili przeniewierstwo, tłuści kasyerzy bankowi, — „biedne sierotki“, jakby ich nazwał Vossatka. Zatruwali mi powietrze i usposobienie.
Pewnego razu jeden z nich z najwyższem oburzeniem opowiadał, że niedawno popełniono w mieście morderstwo na tle płciowem. Szczęśliwym trafem złoczyńcę natychmiast ujęto i krótki proces mu wytoczono.
„Laponder! tak się nazywał ten nikczemnik, niegodny boskiej litości“ — wołał jakiś drab o pysku dzikiego zwierza, a który za okrutne postępowanie z dzieckiem skazany został na 14 dni więzienia. „Na gorącym uczynku go schwytano. W czasie wal-
Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/240
Ta strona została przepisana.