Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/247

Ta strona została przepisana.

Teraz wszystko było dobrze — żałoba całoroczna minęła!
Toż nie prześpią już tej sprawy, jak niegdyś.
Na chwilę znów mię załamała dawna trwoga: przypomniały mi się słowa więźnia z pyskiem dzikiego zwierza. Spalona twarz, zabójstwo lubieżnicze, ale nie, nie, — przemocą odpychałem ten obraz: nie, nie. to niemożliwe! Mirjam żyje! Toć jeszcze głos jej słyszałem przez usta Lapondera.
Jeszcze minuta — pół minuty, a wówczas —
Dorożka zatrzymała się koło kupy gruzów.
Wszędzie dokoła barykady z kamieni brukowych.
Na nich palą się czerwone latarnie.
Przy blasku pochodni kopał i łopatą odsypywał ziemią jeden z robotników.
Kopce zwalisk, kamieni i odłamki murów zamykały przejście.
Drapałem się po tych górkach, po kolana się pogrążyłem w gruzy.
Więc to tu miałby być Koguci zaułek?
Z trudem się orjentowałem. Same ruiny dokoła. Czyż nie tu stał dom, w którym mieszkałem? Fasada była zdjęta całkowicie.
Wdarłem się na jeden z kopców; w dole podemną biegł wzdłuż dawnej ulicy czarny murowany chodnik. Spojrzałem w górę: jak olbrzymie komórki pszczelne zawisły w powietrzu opróżnione siedziby ludzkie, przez pół pochodniami oświetlone, przez pół młdem światłem księżycowem.
Tam w górze musiał to być mój pokój i poznałem po dawnych obiciach co zostały.
W sąsiedztwie pracownia Saviolego.
Naraz uczułem w sercu próżnię. Jakie to osobliwe! Pracownia!  Angelina!
Jakże daleko, jak niewymownie daleko było to wszystko odemnie.
Obróciłem się: z domu, w którym mieszkał