Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/250

Ta strona została przepisana.

Godziny mijały — a za szybami ukazywał się już podejrzany głęboki poświt ciemno-niebieski, który świadczy o wtargnięciu zorzy porannej do lokalu o oświetleniu gazowem.
Tu i owdzie wypatrywali coś na ulicy policjanci w pióropuszach o zielonym połysku — i powolnym ciężkim krokiem szli dalej.
Do kawiarni weszli żołnierze — jak widać — po hulaszczo przepędzonej nocy.
Wracający nad ranem jegomość napił się przy bufecie wódki.
Nakoniec, nakoniec: Jaromir.
Zmienił się tak, żem go zaledwie poznał: oczy miał zagasłe, przednie zęby mu wypadły, włosy się mocno przerzedziły a za uszami miał głębokie jamki.
Byłem tak rad, że po długim czasie znów widzę znajomą twarz, że podskoczyłem, ruszyłem ku niemu i ująłem go za rękę. — Jaromir zachowywał się w sposób dziwnie bojaźliwy — i nieustannie spoglądał w stronę drzwi. Za pomocą wszelkich możliwych gestów chciałem mu wykazać, jak się raduję jego spotkaniem. — Długi czas zdawał mi się nie dowierzać.
Ale, jakiekolwiek zadawałem mu pytania, zawsze ten sam rozpaczny ruch ręki, oznaczający: nie rozumiem!
Jakże umożliwić mu zrozumienie rzeczy?
Mam myśl. Kazałem sobie dać ołówek i kolejno rysowałem twarze Zwaka, Vrieslandera i Prokopa.
„Jakto? Wszyscy opuścili Pragę?“
Żywo, niby płazem, uderzył w powietrze dokoła; zrobił ruch wypłaty pieniędzy, poruszał po stole palcami, niby dla oznaczenia pochodu i uderzył się po wierzchu ręki. Odgadłem: wszyscy trzej zapewne od Charouska dostali pieniądze i teraz jako wspólnicy krążyli po świecie z powiększonym teatrem maryonetek.