Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/265

Ta strona została przepisana.

„O ile?
„O guldena.
„Zgoda.! — I Czamrda wyprowadza dozorcę domu. „Czy ten dom palił się kiedy?
„Ale skądże!“ Dozorca śmiał się.
Ja nie mogę w to żadną miarą uwierzyć.
„Już siedmdziesiąt lat tu mieszkam zapewnia odźwierny więc muszę o tem wiedzieć jak się patrzy.“

Szczególne, szczególne

Czamrda przewozi mnie w swem czółnie, które się składa z ośmiu nieheblowanych desek; płynie w śmiesznych, skośnych, drgawkowych ruchach przez Wełtawę. Żółte wody pienią się dokoła drzewa. Dachy Hradczyna błyszczą czerwono w promieniach zorzy porannej. Jakieś nieopisanie uroczyste uczucie ogarnia mię w pełni. Lekkie zmierzchające uczucie jakiegoś poprzedniego żywota, jak gdyby świat był dokoła mnie zaczarowany; jakaś nieokreślona, niby w marzaiu sennem tkwiąca świadomość; jakobym żył być może w kilku miejscach naraz.
Wstaję.
„Ile jestem panu winien, panie Czamrda?
„Grajcara. Gdyby pan mi pomagał wiosłować to byłoby dwa grajcary.

Tą samą drogą, którą dziś w nocy przechodziłem już raz we śnie, kroczę znowu: małą, samotną ścieżką zamkową. Serce mi bije i wiem dla czego: teraz idzie łyse drzewo, którego gałęzie po przez mur się wychylają.
Nie: ono jest pokryte białym kwiatem. Powietrze jest pełne słodkiej woni bzu. U moich nóg leży miasto w pierwszym blasku świtania jak wizja obietnicy. Cisza zupełna. Tylko zapach i blask. Z zamkniętemi oczami mógłbym się teraz przedostać