Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/64

Ta strona została przepisana.

romir był w pobliżu i spoglądał niewzruszony w salę — oparłszy grzbiet ściśle o ścianę boczną, jakby go przytłoczyła jakaś niewidzialna ręka. Postacie nagle zatrzymały się w tańcu: gospodarz musiał im coś krzyknąć, co je przeraziło. Muzyka grała jeszcze, ale ciszej, nie dowierzała już sama sobie. Drżała. Czułeś to wyraźnie. A jednak był na twarzy gospodarza wyraz zdradzieckiej dzikiej radości. —
— — — — U drzwi wchodowych nagle ukazał się komisarz policji w mundurze. Ramiona rozpostarł, co znaczyło, że nie wypuszcza nikogo. Za nim podoficer policji kryminalnej.
— A więc tutaj tańczą? Pomimo zakazu? Zamykam tę szpelunkę. Chodź ze mną, gospodarzu! A wszyscy, którzy tu są, marsz na policję!“
Brzmi to jak komenda.
Kwadratowy gospodarz nic nie odpowiada, ale zdradliwie szyderczy małpi grymas na jego twarzy pozostał dalej.
Tylko jakby zdrętwiał.
Harmonika urwała swą grę i tylko poświstuje chwilami.
I harfa wciąga w siebie swoje dźwięki. Naraz wszystkie twarze ukazują się w profilu: pełne jakiegoś oczekiwania wszystkie się gapią w estradę.
I oto idzie jakaś dostojna czarna postać, która zestąpiła z paru stopni estrady — i kroczy powoli wprost do komisarza.
Oczy podoficera policji kryminalnej zawisły jak zaklęte na powolnie stąpających czarnych lakierowanych bucikach.
Kawaler o jeden krok zatrzymał się przed komisarzem — i znudzonym wzrokiem przygląda mu się od stóp do głów i od głów do stóp.
Inni młodzi panicze ze szlachty na estradzie przechylili się przez barjerę i pokrywają śmiech jedwabnemi chusteczkami.
Rotmistrz dragonów kładzie sztukę monety