Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/66

Ta strona została przepisana.

chem, szepce coś przy okazji o „smutnym obowiązku“ i ostatecznie kończy temi słowy: „Widzę, że tu się wszystko wcale przyzwoicie odbywa“.
Słowa te budzą życie w rotmistrzu dragonów: spieszy w głąb po kapelusz damski ze strusiemi piórami — i w następnej chwili śród wybuchów śmiechu młodych paniczów wyciąga Rozynę na środek sali, objąwszy ją ramieniem. —
Rozyna chwieje się od trunku; oczyma zamknięte. Wielki drogi kapelusz leży jej krzywo na głowie; ona zaś nie ma na sobie nic prócz długich różowych pończoch — i męzki frak na gołem ciele. —
Na dany znak: muzyka jak szalona gra „Rititit, Rititit“ — — — — i pochłania gardłowy krzyk, który wydał stojący pod ścianą głuchoniemy Jaromir, zobaczywszy Rozynę. — — — — — — —
Chcemy wyjść!
Zwak woła kelnerkę.
Hałas powszechny zagłusza jego słowa.
Sceny wydają mi się fantastyczne jak pod działaniem opium.
Rotmistrz trzyma pół nagą Rozynę — w ramionach i powoli krąży z nią do taktu. —
Tłum z szacunkiem robi im miejsce.
Z ław słychać poszmer: Loisiczek, Loisiczek! Szyje się wydłużają i do tańczącej pary przyłącza się druga, jeszcze osobliwsza. Po niewieściemu wyglądający chłopiec w różowym trykocie, z długim jasnym włosem do łopatek, pod malowaną jak u dziewki twarzą i wargą, z oczami wywróconemi kokieteryjnym zyzem, — pożądliwie się zwiesza na piersiach księcia Athenstädta. —
Słodkawy walc kwili na arfie.
Dzikie obrzydzenie do życia zaciska mi gardło.
Z trwogą oczy moje szukają drzwi: komisarz stoi tam odwrócony, aby nic nie widzieć — i pospiesznie coś szepcze z kryminalnym policjantem,