I cóż mię dziś obchodzić mogła ta zgroza ciemnych kątów i owe złowrogie, cisnące, pełne przygnębienia myśli, co się tu wszędzie ku mnie wydobywały: „Nie opuścimy cię — tyś nasz; nie chcemy żebyś się radował — dopieroż byłoby to dobre, radość w tym domu!“
Lekki, zatruty pył, co się tu ze wszystkich przejść i zakamarków wydobywał i kładł się na mnie dławiącemi rękami: dziś rozpraszał się przed żywem tchnieniem mej piersi. Na chwilę zatrzymałem się przed drzwiami Hillela.
Czyż miałem wejść?
Tajemnicza trwoga powstrzymała mnie: nie zastukałem. Jakoś inaczej było we mnie — tak mianowicie, jakbym nie powinien wchodzić do niego. I już ręka żywota popychała mnie naprzód, w dół po schodach.
Ulica była biała od śniegu.
Zdaje się, że wielu ludzi mi się kłaniało. Nie pamiętam, czym też im odpowiadał ukłonem. Nieustannie czułem na piersi, że list przy sobie niosę. Ciepło tchnęło z tego miejsca.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Szedłem przez łuki arkad z ciosowego kamienia na rynku Staromiejskim i obok spiżowej studni, której barokowe sztachety obwieszone były soplami z lodu, dalej przez kamienny most z posągami świętych i figurą świętego Jana Nepomucena.
W dole pieniła się rzeka, pełna nienawiści ku fundamentom mostu.
Przez pół w marzeniu rzuciłem wzrok na wydrążony piaskowiec ze świętym Luitgardem i „mękami potępionych“ na nim; gęsto leżał śnieg na członkach pokutników i łańcuchach, pętających ich do góry podniesione ręce.
Łuki arkad były już poza mną, teraz ciągnęły się powoli pałace o dumnych, snycerską robotą zdob-