Długo w noc niespokojnie krążyłem po pokoju i w mózgu trawiłem różne myśli, jak to ja mógłbym jej dopomóc.
Nieraz byłem już blizki postanowienia aby zejść nadół do Szemajaha Hillela, opowiedzieć mu co mi powierzono i prosić go o radę. Ale za każdym razem odrzuciłem precz tą decyzję.
Stał on w duchu przedemną tak wysoko, że mi świętokradztwem się zdawało zaprzątać go rzeczami, które dotyczą życia zewnętrznego; poczem znów przyszły chwile, gdy mnie opadły palące wątpliwości, czy ja rzeczywiście przeżyłem wszystko, co trwało jeno krótki czas a jednak zdało się przybladłem — w porównaniu z huraganowym potokiem przeżyć dnia ubiegłego.
Czym nie śnił? Czyż ja, człowiek, któremu się zdarzyła rzecz niesłychana, że zapomniał swej przeszłości — czyż ja na jedną chwilę mogłem uznać za pewność — to, ku czemu jako jedyny świadek wspomnienie moje wyciągało rękę? —
Oko moje padło na świecę Hillela; wciąż leżała na krześle. Dzięki Bogu przynajmiej jedna rzecz jest pewną: byłem z nim w osobistem zetknięciu.
Czyż nie powinienem bez namysłu lecieć do niego, za kolana go obłapić i jak człowiek człowiekowi żale mu swe wypowiedzieć, że jakiś niewymowny ból pożerał moje serce.
Już ręką trzymałem za klamkę, ale znów ją cofnąłem. Domyślam się, coby z tego wynikło. Hillel łagodnie przeciągnąłby spojrzeniem moje oczy i — — — Nie, nie! tylko tego nie chcę. Nie mia-