Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/91

Ta strona została przepisana.

ktoś w długiem czarnem palcie, nagle odskoczył przerażony, od biurka, — wahając się przez sekundę dokąd uciekać, — wykonał ruch, jakby chciał się na mnie rzucić, zerwał po chwili kapelusz z głowy i szczelnie zakrył nim twarz.
„Czego pan tutaj szuka?“ chciałem krzyczeć, lecz człowiek ten uprzedził mnie: „Pernat! to pan? Na Miłość Boską! Zgaś pan światło:“ Głos wydawał mi się znajomy, lecz w żadnym wypadku nie należał do kramarza Wassertruma.
Automatycznie zdmuchnąłem świecę. W pokoju był półmrok — słabo rozświetlony tylko błyszczącą parą, wciskającą się przez zagłębienia okienne, i musiałem oczy dobrze wytężyć, zanim udało mi się w wynędzniałej, przelęknionej twarzy, która wynurzyła się nagle ponad paltem, poznać rysy studenta Charouska.
„Mnich!“ ciśnęło mi się na usta i poznałem odrazu wizję, którą widziałem wczoraj w katedrze.
Charousek! To był człowiek, z którym miałem rozmawiać! Słyszałem znowu jego słowa, które wypowiadał wtedy podczas deszczu w bramie: „Aron Wassertrum przekonał się, że można kłuć po przez mury zatrutą niewidzialną igłą.
Właśnie w dniu, w którym chciał ująć za kark d-ra Saviolego.
Czyżbym miał w Charousku wspólnika? Czy on wiedział, co się teraz stało? Jego obecność tutaj o tak niezwykłej porze prawie stwierdzała to, lecz lękałem się wprost go o zapytać. Pośpieszył do okna i z za firanki śledził ulicę.
Zrozumiałem: obawiał się, czy Wassertrum nie spostrzegł światła mojej świecy. „Pan myśli zapewne, że jestem złodziejem, który nocą grabi po cudzych mieszkaniach, mistrzu Pernacie?“, zaczął po długiem milczeniu, niepewnym głosem, — „lecz przysięgam panu — —“.