Nazajutrz po przybyciu, gdy błądziłem po bulwarze, ażeby zaczerpnąć powietrza paryskiego, spostrzegłem idącego naprzeciw mnie mężczyznę bardzo bladego, o rysach pomarszczonych, który zdawał mi się podobnym tak do Blérot’a, jak jest podobnym wychudzony suchotnik do różowego tęgiego chłopca. Patrząc na niego, zdziwiony i niespokojny pytałem sam siebie: czy to on? — On spostrzegł mnie i z radosnym okrzykiem podał mi swe dłonie. Ja mu podałem swoje i wyściskaliśmy się na środku bulwaru.
Po kilku nawrotach tam i z powrotem, kiedy mieliśmy się już rozejść, wydawał się bowiem znużonym już tą przechadzką, zapytałem go: Coś nie wyglądasz zdrowo, jesteś może chorym? On odpowiedział: tak, jestem nieco cierpiący.
Miał zaś on wygląd człowieka, który wkrótce ma skończyć, i cała fala czułości napłynęła mi do serca na widok tego starego i drogiego przyjaciela, jedynego, jakiego wogóle miałem. Ściskałem go za ręce.
— Powiedz, co ci jest? Czy masz jakie cierpienie?
— Nie, jestem nieco zmęczony. Ale to nic.
— Cóż mówi twój doktór?
— Mówi, że to anemija i przepisał mi żelazo i surowe mięso.
Pewne podejrzenie zrodziło się we mnie. Zapytałem go jeszcze:
— Jesteś szczęśliwy?
— Tak, bardzo szczęśliwy.
Strona:Guy de Maupassant-Wybór pism (1914).djvu/045
Ta strona została uwierzytelniona.