wadzące na koniec wsi, ku równinie, by tam ustawić placówki.
Po pół godzinie byłem z powrotem. Zastałem Marchas rozciągniętego na wielkim fotelu Voltaire, z którego zdjął pokrowiec, jak mówił, z zamiłowania do zbytku. Grzał sobie nogi przy ogniu, paląc doskonałe cygaro, którego zapach rozchodził się po pokoju. Siedział sam, z łokciami opartymi na poręczach krzesła, z głową w tył przechyloną, z miną zachwyconą, oczy błyszczące, policzki zaróżowione. Ze sąsiedniego pokoju dochodził brzęk talerzy.
Marchas, uśmiechając się błogo, odezwał się:
— Idzie wcale dobrze; znalazłem Bordeaux w kurniku, szampan pod schodami, wódkę — pięćdziesiąt butelek, prawdziwej wódki — w sadzie pod gruszką, która przy świetle latarni, wydała mi się, że nie stoi prosto. Jako coś stałego mamy dwie kury, gęś, kaczkę, trzy gołębie i jednego kosa, złapanego w klatce. Jak widzisz, sam drób! Wszystko to właśnie się piecze. Przecież kraj ten jest wspaniałym!
Usiadłem naprzeciwko niego; płomień z kominka palił mnie w nos i w policzki.
— Skąd wydobyłeś to drzewo na ogień? zapytałem.
Wspaniałe drzewo! zawołał, to powóz porąbaliśmy. Ten silny płomień pochodzi z pokostu. Doskonała mięszanina lakieru. Jaki to zamożny dom!
Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu, tak śmieszne wydawało mi się to bydlę. Zaczął znowu:
Strona:Guy de Maupassant-Wybór pism (1914).djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.