Podniosłem się, pytając:
Gdzie jest plebania?
Pójdziesz drugą ulicą na lewo, na końcu znajdziesz ścieżkę, na końcu tej ścieżki jest kościół. Obok znajduje się probostwo.
Gdy wychodziłem, on jeszcze zawołał za mną:
Powiedz mu, jakie będzie menu, żeby mu narobić apetytu.
Wkrótce odnalazłem bez trudu mały domek księdza, w pobliżu wielkiego, brzydkiego, z cegieł postawionego kościoła. U drzwi nie było ani dzwonka ani młotka, waliłem w nie więc pięściami. Jakiś silny głos zapytał ze środka:
Kto am?
Marszałek od huzarów, odrzekłem.
Posłyszałem obrót klucza w zamku i znalazłem się wobec wielkiego, o wypukłem brzuchu księdza, mającego ramiona szerokie jak siłacz, ogromne ręce wychodziły z zakasanych rękawów, o różowej cerze twarzy, — wszystko to zdradzało dzielnego człowieka.
Powitałem go ukłonem wojskowym.
— Dzień dobry księże proboszczu.
On obawiał się zapewne napaści, zasadzki ze strony włóczęgów, lecz na mój widok uśmiechnął się i odpowiedział:
— Dzień dobry mój przyjacielu, raczy pan wejść. Wszedłem za nim do małego pokoju w którym palił się nędzny ogień, tak bardzo odróżniający się od ogniska roznieconego przez Marchas.
Wskazując mi krzesło zapytał:
— Czem mogę panu służyć?
Strona:Guy de Maupassant-Wybór pism (1914).djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.