Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/028

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mr. Barnes, — powiedział tenże — radbym pomówić z panem. Czy zechcesz pan łaskawie spożyć ze mną śniadanie?
— Skąd wiesz pan, że jestem Barnes?
— Nie wiedziałem o tem wcale, ale wiem teraz! — odparł Mitchel z uśmiechem, wielce niemiłym dla detektywa, który czuł, że człowiek ten podszedł go. Tem silniejszą atoli powziął decyzję schwytania ptaszka. Nawykły do szybkiej orjentacji, przyjął zaproszenie, będąc pewnym, że nic na tem nie straci, a dużo zyskać może. Poszli tedy obaj do jadalni, zajmując mały stolik.
— Mr. Barnes, — powiedział Mitchel, wydawszy kelnerowi polecenie — sądzę, że byłoby najlepiej porozumieć się zgóry.
— Nie rozumiem pana.
— Rozumie pan napewno. Przed chwilą zapytał pan, skąd znam jego nazwisko. Jak rzekłem, nie znałem go, chociaż miałem przeczucie. Czy mam powiedzieć z jakiego powody?
— Oczywiście, o ile to panu sprawi przyjemność.
— Może postąpię nierozsądnie, zwracając uwagę pańską na pierwszy błąd w tej grze. Jesteś pan, oczywiście, przeciwnikiem moim, ponieważ jednak przyjaciel mój odszedł sam, nie mogę oprzeć się pokusie.
— Przepraszam na chwilę, panie Mitchel, nie jestem tak głupi, jak pan sądzi. Wiem co mi pan chcesz powiedzieć.
— Naprawdę? Byłby to dowód wielkiego sprytu.
— Chcesz mi pan powiedzieć, że byłem osłem dardanelskim, występując z uwagą, w chwili, gdyś pan odmówił zezwolenia na rewizję.