Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/037

Ta strona została uwierzytelniona.

lacja Wilsona zgasło przed kilku godzinami. W ścianie przeciwległej oknom widniały zamknięte dwuskrzydłowe drzwi suwakowe o szklanych, wzorzystych szybach, wiodące do pokoju przyległego. Przyłożywszy oko do miejsca przejrzystego w matowym wzorze, zobaczył Barnes kobietę, leżącą w łóżku. Zaskoczony tem, nie wiedział zrazu co czynić! Była to może Róża Mitchel, jak twierdziła, on atoli wdarł się do jej sypialni podczas snu, bez upoważnienia. Uważał ją, coprawda, za podejrzaną, wiedział jednak, że nie mając ważniejszych danych, mógł za to odpowiadać sądownie.
Podczas gdy tak stał pod drzwiami zadumany, spojrzał przypadkowo na podłogę. Oczy jego uwięziło coś, co mimo nawyku do okropności, wstrząsnęło nim dreszczem. Mały, czerwony strumyk przecisnąwszy się pod drzwiami, zastygł na cal od dywanu. Barnes schylił się niezwłocznie, umoczył palec i wykrzyknął cicho, a dech mu zaparło:
— Stężała krew!
Wyprostowawszy się, zajrzał ponownie przez szyby. Leżąca w łóżku kobieta nie drgnęła nawet. Bez dalszego namysłu rozsunął podwoje. Starczyło jednego spojrzenia. Z zaciśniętych warg rzucił słowo: morderstwo i zaraz znikło wszelkie wahanie i cała niepewność w ruchach i czynach. Przekraczając ostrożnie wielką kałużę krwi plamiącej dywan, przystąpił do łóżka i rozpoznał ową damę, która została rzekomo okradzioną w pociągu z klejnotów. Możnaby ją było uważać za śpiącą, gdyby nie wyraz bólu, który zakrzepł na jej twarzy, wraz ze śmiercią. Rodzaj morderstwa był zarówno prosty, jak okrutny. Podczas snu zarznięto ją, czego dowód stanowiło to,