Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/043

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystko to przelatywało przez głowę detektywa, który badał szybkiem spojrzeniem otoczenie. Nagle usłyszał z drugiego pokoju:
— Panie Barnes, proszę wejść. Między nami ceregiele są zbyteczne.
Barnes wszedł do przyległej sypialni i zauważył niezwłocznie, że była urządzona równie bogato i wystawnie jak gabinet. Przed zwierciadłem stał Mitchel jeszcze w szlafroku i golił się.
— Bardzo przepraszam za natręctwo — rzekł Barnes — ale pan sam upoważnił mnie do zjawiania się w każdej porze...
— To ja, nie pan, winienem przeprosić za przyjęcie tego rodzaju. Ale muszę skończyć golenie, gdyż niesposób rozmawiać z twarzą w połowie namydloną.
— Oczywiście. Proszę się nie spieszyć. Mam czas i poczekam.
— Dziękuję. Racz pan usiąść. Zdaniem pańskiem, jak myślę, ta pora dnia nie nadaje się wcale do ubierania, ale wczoraj wróciłem późno.
— Zapewne z klubu? — spytał Barnes, chcąc spróbować, czy Mitchel skłamie. Ale zawiódł się.
— Nie! — odrzekł. — Byłem w teatrze „Kasino”, gdziem się umówił z pewną osobą i chciałem dotrzymać słowa.
— Z pewnym panem?
— Pytanie pańskie ma ton ciekawości. Ale nie był to pan, jeno pewna dama. Portret jej mieści się tam, na sztaludze.
Barnes ujrzał istotnie olejny portret głowy kobiecej, niezwykłej piękności. Mitchel przyznał, że był z ową damą w teatrze, a Wilson twierdził, iż wrócili razem do domu, gdzie obecnie leżała zamordowana. Był to fakt znamienny. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mieszkała tam