Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/062

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak jest i to prawdziwą! — odrzekł Barnes. — Ale wolę ją zachować dla siebie.
— Zupełna racja! — wmieszała się Emilja. — Wyznaję, że ani na chwilę nie przypuszczałam, by człowiek, jak pan ostrożny, miał w sposób nierozsądny odkrywać istotne zapatrywanie swoje.
— Nierozsądek bywa w pewnych chwilach najwyższą mądrością.
— Bardzo słusznie. Ale muszę z przykrością pożegnać panów. Idziemy dziś na bal, a kobiety potrzebują, wiadomo, sporo czasu, by się przysposobić do tego.
Taki miała zwyczaj, i nikt jej tego nie brał za złe. Panowie usłuchali poprostu i wyszli. Barnes rad był, że Mitchel i Thauret udali się z nim jednocześnie. Miał pułapkę, przygotowaną dla Mitchela, a teraz chciał w nią zwabić oba ptaszki razem.