nawet rozwikływać ich. Naprzykład, w jaki sposób możesz pan posiadać spis kamieni, które, zaręczam, są moją własnością.
— Oto spis! — rzekł detektyw, dobywając papier i porównując. — Dalibóg, nawet pismo to samo!
— Rzecz bardzo interesująca, trzeba zobaczyć! — powiedział Mitchel, wstał, okrążył stół i spojrzał przez ramię Barnesa. — Widzi pan, nie proszę wcale, byś mi pan dał do ręki te papiery. Mógłbyś pan sądzić, że je chcę zniszczyć.
Bez słowa podał mu Barnes obie listy, a Mitchel, wróciwszy z ukłonem na swoje miejsce, zbadał je starannie, potem zaś zwrócił detektywowi.
— Jestem pańskiego zdania! — oświadczył. — Pismo jest to samo. Cóż pan tedy wnioskuje?
— Co wnioskuję, mój panie? Spis ten znalazłem w sukni Róży Mitchel.
— Co? Czyż masz pan na myśli, że jest ona ową damą, której skradziono klejnoty?
Szczere zdumienie, widne w rysach Mitchela, wytrąciło Barnesa na chwilę z równowagi, gdyż jeśli on tego nie wiedział, sprawa była jeszcze bardziej zagadkową.
— Twierdzisz pan, że nie wiedziałeś o tem?
— Skądże miałbym wiedzieć?
Nastało krótkie milczenie, a obaj rozważali sytuację.
— Mr. Mitchel, — rzekł wreszcie chłodno Barnes — bardzo mi przykro, ale z konieczności muszę pana aresztować.
— Pod jakim zarzutem?
— Pod zarzutem kradzieży klejnotów, a może także zamordowania Róży Mitchel.
— Czy spieszno panu zabrać mnie?
— Cóż to znaczy?
Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/074
Ta strona została uwierzytelniona.