nawszy się, iż okradziona mieszka w jednym domu z narzeczoną pańską, poszedłeś pan do niej, chcąc namową skłonić do wyjazdu. Dla własnego ratunku zamordowałeś ją pan, gdy słowa nie odniosły skutku.
— Widzę, że mnie pan nie znasz, Mr. Barnes, ale w tem, com usłyszał, mieści się coś interesującego. Czy zamordowana mieszkała istotnie w domu przy ulicy trzydziestej?
— Oczywiście, i pan wiesz o tem dobrze.
— Znowu pomyłka. Ale wróćmy do kamieni. Sądzisz pan, że są to te, które skradziono? Gdybym atoli udowodnił, że tak nie jest, czy zrzekłbyś się pan aresztowania mnie?
— Z największą przyjemnością! — oświadczył detektyw, pewny, że Mitchel w żaden sposób nie może dostarczyć tego dowodu.
— Dziękuję bardzo, gdyż gwarantuje mi to wolność, a powodowany wdzięcznością za owo niearesztowanie, przyrzekam panu pomoc w wyśledzeniu zbrodniarza.
Rzekłszy to, nacisnął Mitchel guzik dzwonka, a gdy zjawił się służący, polecił mu, by poprosił Mr. Charles. Za chwilę wezwany wszedł.
— Mr. Charles, — spytał Mitchel — czy jest możliwe dostać się do tego podziemia bez pańskiej wiedzy?
— Zgoła niemożliwe, ani dla pana, ani dla kogokolwiek innego.
— Masz pan stale u siebie klucz skrytki mojej, nieprawdaż?
— Tak jest, panie Mitchel.
— Czy zabierałem go kiedy?
— Nie.
— A czy sądzisz pan, że mógłbym posiadać klucz drugi i dostawać się tu bez wiedzy pańskiej?
Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/076
Ta strona została uwierzytelniona.