— To niemożliwość zupełna.
— Czy pamiętasz pan może, kiedy tutaj byłem po raz ostatni?
— Oczywiście, przed dwoma, mniej więcej tygodniami, na długo przed podróżą do Bostonu.
— Dziękuję bardzo, Mr. Charles, to mi wystarcza.
Mr. Charles oddalił się, a Mitchel spojrzał na detektywa z uśmiechem.
— Omylił się pan tedy znowu — powiedział. — Kamienie zostały skradzione wczoraj rano, a od tego czasu nie byłem tutaj, przeto nie mogłem ich przynieść. Czy panu to wystarcza?
— Nie. Jeśli byłeś pan zdolny popełnić kradzież w pociągu, podczas gdym przez całą noc obserwował przedział pański, i schować klejnoty tak dobrze, iż przy rewizji nie znaleziono nic, mogłeś pan z równą chytrością znaleźć sposób odstania się tutaj bez wiedzy Mr. Charles. Nie wykluczam także, iż Mr. Charles kłamie na pańską korzyść, będąc przekupionym. Jestem tak pewny, że są to kamienie skradzione, iż nie łatwo dam się przekonać o czemś przeciwnem.
— Obserwowałeś mnie pan owej nocy? Przykro mi, że trudziłeś się daremnie. Mam tedy dostarczyć dalszych dowodów? Dobrze, obejrzyj pan to.
Przy tych słowach dobył z paczki papierów rachunek wystawiony przed pięciu laty, zawierający dokładny spis klejnotów i puzderka. Przyklejone było doń pozatem poświadczenie nowojorskiego urzędu celnego, także z datą pięciu lat wstecz, że cło zostało zapłacone. Dowodów tych nie mógł Barnes odrzucić. Te klejnoty stanowiły niezaprzeczalną własność Mitchela.
Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.