Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/088

Ta strona została uwierzytelniona.

winnym. Głównie idzie o to, czy istotnie skradł klejnoty? Pan spałeś owej nocy razem z nim w przedziale. Jakież zdanie pańskie?
— Nie wiem co myśleć. Nie mógł opuścić posłania, nie przekroczywszy przeze mnie, coby mnie napewno zbudziło. A jeśli nawet wyszedł istotnie i zabrał klejnoty, gdzież je mógł skryć i w jaki sposób wróciły one do New Hawen? Czy masz pan rysopis człowieka, który zostawił tam torebkę. Godzi się on z wyglądem przyjaciela mego?
— Nie wiem. Jest trochę niedokładny i tak wyglądać może tysiąc osób, przechodzących Broadway w ciągu kwadransa.
— Zdaje mi się jednak, że złodziejem mógł być ktoś inny.
— Miejmy nadzieję, Mr. Randolph. A jeśli to pana uspokoi, powiem, że dotąd niema powodów dostatecznych do aresztowania.
Detektyw, mówiąc to, miał swój cel. Chciał przez uspokojenie Randolpga uczynił go rozmowniejszym.
— Zna pan pana Mitchela pewnie już od szeregu lat? — spytał po pauzie.
— Nie, dopiero od półtora roku. Przebywa on w Nowym Jorku niespełna dwa lata.
— Ach, tak? Czy pochodzi z Bostonu?
— Nie, zdaje mi się, z Nowego Orleanu.
Dziwne uczucie przejęło Barnesa, tak że się zdumiał. Czegoś podobnego doznawał często, wpadłszy na ślad właściwy. Jął tedy dumać. Randolph wyraził tylko przypuszczenie, że Mitchel pochodzi z Nowego Orleanu, ale w tej chwili błysnęło detektywowi wspomnienie. Zamordowana wyznała sama, że mieszkała przez czas pewien