Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/096

Ta strona została uwierzytelniona.

Goście znikli, a Dora udała się do siebie, zostawiając narzeczonych sam na sam.
— Emiljo, królowo moja! — rzekł Mitchel czule, biorąc ją za rękę i pociągając obok siebie na sofę. — Wydaje mi się to snem jeno, że mnie kochasz!
— Dlaczego, Roy?
— Słuchaj mnie, ukochana! Jestem dziś w dziwnym nastroju i chciałbym się zwierzyć! Czy wolno?
Odpowiedziała pieszczotliwym gestem wolnej dłoni i głowy na znak zgody.
— Tedy słuchaj spowiedzi mojej. Jestem inny, niż przeważna liczba mężczyzn, podobnie jak ciebie uważam za inną od reszty kobiet. Znałem ich dużo po wszystkich miastach Europy i w ojczyźnie, ale żadna nie wywołała wrażenia, jakiego doznałem na twój widok. Za pierwszem zaraz spotkaniem wybrałem cię na zonę moją. Czyż to było zuchwalstwem?
— O nie, drogi Roy! Tak samo, za pierwszem spotkaniem, powiedział mi głos wewnętrzny: Oto pan twój!
— Niech cię Bóg błogosławi, Emiljo moja! Ale radbym mówić dalej. Obrałem cię za żonę moją i świadczę się niebem, że nie zostaniesz oszukaną w najmniejszym drobiazgu. Ale... i to jest ciężką próbą, jaką miłość twoja przetrwać ma... będę zmuszony, chwilowo, zataić przed tobą pewne rzeczy. Czy sądzisz, że kochasz mnie dostatecznie, by mieć przekonanie, iż w danym razie jedynie z miłości ku tobie nie mówię ci wszystkiego?
— Roy! — odrzekła. — Jest to może zarozumiałość, ale powiem co myślę. Miłość słabsza od mojej powiedziałaby: Wierzę ci, lecz nie