Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/098

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wiesz jeszcze o co poproszę.
— Rzecz obojętna. Uczynię wszystko, co zechcesz.
— Jesteś godna miłości mojej!
Przyciągnął ją do siebie łagodnie i pocałował w usta.
— Nie mówię tego przez zarozumiałość, gdyż kocham cię tak bardzo, jak tylko kochać może mężczyzna. Gdybym spostrzegł, że niegodna jesteś miłości mojej, przepadłbym na zawsze.
— Możesz mi zaufać, Roy!
Słowa te były proste, ale ton ich namiętny przejawiał prawdę pełną.
— Tedy powiem zaraz o co idzie, gdyż powinno się to stać prędko. Bądź gotowa... Któż to?
Mitchel wyrzekł słowa ostatnie tonem ostrym, wstał i postąpił parę kroków. Pokój był słabo oświetlony, gdyż Emilja nie znosiła jaskrawizny lamp. Na drugim końcu, przy drzwiach stał ktoś, kto obudził uwagę Mitchela. Była to Lucette.
— Matka J. W. Panienki przysyła mnie, bym spytała, czy państwo raczą zejść na kolację?
— Przyjdziemy zaraz! — odparła Emilja, a Lucette opuściła pokój.
— Co to za dziewczyna? — spytał Mitchel, a Emilja objaśniła, w jaki sposób służąca dostała się do domu.
— Wydaje się spokojną, rozsądną dziewczyną! — powiedział Mitchel głośniej niż należało. — Jest nawet zanadto spokojna, gdyż wejście jej przeraziło mnie. Chodźmyż teraz. Mam dość czasu powiedzieć, o co cię chcę prosić na pojutrze.
Po kolacji zaprowadził Mitchel obie siostry i matkę do teatru, ponieważ zaś w obie strony