Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/099

Ta strona została uwierzytelniona.

szli pieszo, miał tedy czas wytłumaczyć narzeczonej czego od niej chce.
— Nie będziesz mnie tedy widziała przez dni kilka! — powiedział, w chwili rozstania pod bramą. — Bądźże mi zdrowa!
Lucette, która otwierała bramę i słowa te usłyszała, zdziwioną była, widząc wchodzącego nazajutrz około dziesiątej Mitchela. Bardziej jeszcze zaintrygowało ją, gdy jej pani oświadczyła, że wychodzi, a całkiem już zagadkowem było, że Mitchel, po odejściu Emilji, sam został w jadalni. Podumawszy chwilę, zaczęła także sposobić się do wyjścia. W chwili gdy już szła kurytarzem, otwarto nagle drzwi jadalni i ujrzała przed sobą Mitchela.
— Dokądże to, Lucette?
— Mam załatwić mały sprawunek! — odparła głosem drżącym zlekka.
— Proszę tu wejść na chwilę, mam coś powiedzieć!
Uczuła, że musi to zrobić i weszła do pokoju. Mitchel idący za nią zamknął drzwi i włożył klucz do kieszeni.
— Cóż to ma znaczyć? — spytała gniewnie.
— Zapominasz się, Lucette! Jesteś służącą, a jako takiej nie wolno stawiać pytań bezczelnych. Ale odpowiem. Zamknąłem, albowiem nie chcę, byś opuściła ten pokój.
— Ja zaś nie chcę być zamknięta z panem. Jestem dziewczyną uczciwą.
— Nikt w to nie wątpi. To też możesz być zupełnie pewną, że nie będę ci się narzucał.
— Czemużeś mnie pan zamknął?
— By cię tu przytrzymać... powiedzmy, do dwunastej, a więc około dwu godzin, nie masz chyba nic przeciw temu?