Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bardzo dużo nawet! Nie chcę być tu z panem przez dwie godziny.
— To doskonałe! Jakże zamierzasz odejść?
Lucette zagryzła usta, nie rzekła jednak nic, poznawszy, że się poddać musi. Mogła, oczywiście krzyczeć, ale pani Remsen z Dorą wyszły jeszcze przed Emilją, tak że była z Mitchelem sama w mieszkaniu. Mogła, coprawda, zwrócić uwagę zarządcy domu i przechodniów i w tej myśli spojrzała w okno, ale Mitchel odgadł to niezwłocznie.
— Lucette, — rzekł — nie próbuj krzyczeć, inaczej byłbym zmuszony zakneblować cię, a byłoby to niewygodne na przeciąg dwu godzin.
— Proszę mi powiedzieć, z jakiego powodu zatrzymujesz mnie pan? — spytała po chwili.
— Myślę, żem to już powiedział. Poprostu nie chcę, byś załatwiła ów mały sprawunek.
— Nie rozumiem.
— O, rozumiesz doskonale, droga Lucette. Nie jesteś tak głupia. Ano panienko, trzeba się pogodzić z koniecznością i rozgościć się tutaj aż do południa. Jeśli chcesz czytać, proszę dziennik. Zawiera nader ciekawe szczegóły o morderstwie, wiesz przecież, owej damy, która mieszkała w tym domu. Czy śledziłaś przebieg tej sprawy?
— Nie! — rzekła oschle.
— Dziwna rzecz! Wydawałoby się, że właśnie rzeczy takie interesować cię muszą bardzo.
— Nic a nic.
Przez cały czas następny nie zamienili ze sobą słowa. Mitchel siedział w głębokim fotelu, patrząc na dziewczynę tak, że pełna wściekłości wbiła oczy w ścianę przeciwległą. Wkońcu wybiła dwunasta i Lucette skoczyła na równe nogi.
— Czy mogę już odejść?