Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przebóg! Masz może rację. Wychodziłem właśnie z domu, gdy mi doręczono depeszę twoją. Pod pozorem umieszczenia dziecka, byłem dziś rano w pensjonacie, pytając mimochodem, czy niema tam także córeczki przyjaciela mego, Mitchela. Przełożona powiedziała mi, że Róża Mitchel opuściła zakład zaledwo przed dziesięciu minutami. Matka zabrała ją dorożką. Podczas kiedy byłaś zamkniętą w jadalni przez Mitchela, Miss Remsen uprowadziła dziecko.
— Ależ Miss Remsen nie jest jej matką!
— A to zakuta pałka! Przez całe życie będziesz fuszerować. Pokazałaś się Mitchelowi w wagonie kolei nadziemnej i oto są skutki twej rzekomej chytrości.
— Przecież nie poznał mnie?
— Właśnie że poznał. Byłem głupcem, powierzając dziewczynie rzecz tak ważną.
— Tak? Dziewczyna nie jest głupią, jak pan sądzisz może. Odzyskałam guzik.
— To dobrze. Jakżeś tego dokazała, Miss?
— Wczoraj wieczór, gdy wszyscy poszli do teatru, przetrząsnęłam drobiazgi Miss Remsen, aż go znalazłam w szkatułce z klejnotami. Proszę, oto jest.
Podała Barnesowi guzik, — było to dlań małą pociechą.
— Czy Mitchel złożył w ostatnich dniach podarek narzeczonej?
— Tak, wczoraj wieczór wspaniały rubin.
— Jak oprawiony?
— Jako szpilka do włosów.
— Dobrze. Narazie nie mam dla ciebie Miss żadnych zleceń. Proszę iść do domu i milczeć. Dosyć narobiłaś złego.