— Wola pańska! — rzekł Thauret, uśmiechnął się drwiąco i złożywszy ukłon odszedł do grupy Miss Remsen. Zostawszy sam z Van Rawlstonem, oświadczył mu Barnes, że nie ma potrzeby zostawać dłużej i pożegnał go. Ale nie wyszedł przed upewnieniem się, czy Mitchel jest jeszcze. Chłopiec, postawiony przy bramie na straży, pobiegł patrzeć na żywe obrazy, tak że niesposób było stwierdzić, czy ktoś opuścił dom, czy nie.
— Ten Mitchel, — myślał, zmierzając szybko do domu — to prawdziwy artysta. Cóż za zimna krew! Czeka do ostatniej minuty terminu, dokonywa rzeczy tak, że może zaświadczyć mnóstwo osób, iż czyn spełniony został w czasie oznaczonym. Przytem postarał się o wyśmienite alibi. Chory w Filadelfji! Ba... Trudno dziś zaufać komuś!
W biurze zastał pomocnika, który pojechał za Mitchelem do Filadelfji.
— No? — rzekł gniewnie. — Cóż pan to robisz?
— Pewny jestem, że Mitchel wrócił do Nowego Jorku i pospieszyłem w nadziei, że zdołam go jeszcze dopaść, albo przynajmniej ostrzec pana.
— Za późno przyszło ostrzeżenie. Zło stało się już. Nie mogłeś pan telegrafować?
— Uczyniłem to bezpośrednio przed odjazdem!
Istotnie, na biurku leżała nie otwarta depesza, która nadeszła już po pójściu Barnesa na maskaradę.
— Ano... — rzekł detektyw. — Nie jest to pańską winą! Ten drab ma djabelskie szczęście! W jakiż sposób wpadłeś pan na myśl, że wrócił do Nowego Jorku? Wszakże był chory?
— Podejrzewałem, że idzie tu wyłącznie o alibi. Aby być pewnym stanąłem w tym samym hotelu
Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.