— Możliwe! — podjął Randolph. — Jest to rzecz istotnie bardzo niemiła stracić tak cenny klejnot, ale możesz go z łatwością zastąpić innym. Wszakże nie brak ci drogich kamieni. Bardzo niedawno wyraziłem zapatrywanie, że człowiek, który zbiera klejnoty poto, by je chować przed wszystkimi, jest w swoim rodzaju warjatem. To też dar, jaki uczyniłeś z rubinu Miss Remsen, uradował mnie, jako oznaka poprawy. Masz pewnie podobne i możesz podarować narzeczonej inny.
— Mylisz się, Randolphie. Bardzo trudno jest znaleźć rubin podobny do tamtego.
— Jakto? Czemuż to?
— Tak jest. Ale nie mówmy o tem lepiej.
Zdziwiła Randolpha ta krótka odmowa, bowiem chociaż Mitchel nie lubił pokazywać kamieni swoich, rozwodził się z lubością nad historją każdego.
— Słuchaj! — ciągnął Randolph dalej. — Założę się o co chcesz, że nietylko możesz dać Miss Remsen rubin równej wartości, ale nawet zwrócić ten sam.
— Mam nadzieję, że to kiedyś nastąpi! — odparł Mitchel spokojnie.
— Nie zrozumiałeś mnie dobrze. Chorobę twą w Filadelfii uważam za pozór tylko. Przyjechawszy potajemnie, sam zabrałeś rubin.
— Doprawdy? Cóż cię naprowadza na tak niesłychane przypuszczenie?
— Sądzę, że w ten sposób masz zamiar wygrać zakład. Nikt inny nie mógł wyciągnąć szpilki z włosów twej narzeczonej, gdyż nikomu nie trzymałaby głowy tak spokojnie.
— Mój drogi, razi mnie, że ciągle wciągasz w rozmowę Miss Remsen, czyniąc z niej nawet wspólniczkę moją. Przebacz, ale nie jest to miła rozmowa dla gości twoich.
Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.