Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wierz pan sobie, Mr. Mitchel, ja atoli hołduję idejom nowoczesnym i uważam to za przesąd. Jak w wielu razach, przypadkowy splot okoliczności uważany bywa za dowód siły zaziemskiej samychże kamieni. Zdaje mi się, że wiem o kryjówce, gdzie nie prędkoby znaleziono rubin.
— A to ciekawe? — rzekł Mitchel.
— W wypadku, jak ten, gdy przedmiot skradziony jest mały, — objaśniał Thauret — istnieje jedno tylko miejsce bezpieczne.
— Jakież to miejsce ? — spytał Mitchel, zainteresowany tem nagle.
— Złodziej powinienby go mieć przy sobie, gdyż w razie rewizji może skradziony przedmiot wsunąć gdzieś niepostrzeżenie.
— Zupełna racja! — odparł Mitchel z pewnem roztargnieniem, ale opanowawszy się zaraz, dodał: — Ale na czemże stanęłem? Nie mam już wątku rozmowy.
— Pan Thauret wyraził przypuszczenie, że złodziej mógłby nosić przy sobie skradziony rubin! — poddał Randolph.
— A prawda, prawda, przypominam sobie. Ale postępowanie takie byłoby, zdaniem mojem, trochę zuchwałe. Gdybym ja skradł rubin, jak to nadmieniłeś, Randolphie, znalazłbym dlań kryjówkę lepszą, zdaje mi się.
— A, to zaczyna być interesujące. Powiedz tedy, gdzie ukryłbyś kamień w razie skradzenia go.
— To pytanie jest podstępne! — odparł Mitchel. — Wolę nań nie odpowiadać. Wiesz dobrze, mój drogi, że ściany mają uszy i to często.
Powiedział te słowa z takim naciskiem, że Randolphowi zrobiło się na chwilę nieswojo.