Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

pana jeszcze zaufaniem, proszę przypisać to ostrożności, nie zaś podejrzeniu.
— O, nie mam tego za złe! Na pańskiem miejscu zrobiłbym to samo. Przekonasz się pan atoli rychło o mej życzliwości i o tem że liczyć możesz na pomoc. Przyjdę dopiero wezwany, nie chcąc się panu narzucać. Do widzenia.
Zostawszy sam, ruszył Barnes niezwłocznie do Algiers, a kierownik pokazał mu rzekomego Mitchela. Twarz jego była odrażająca, a jeśli się kiedyś zaliczał do ludzi kulturalnych, to straszny nałóg zatarł w jego powierzchowności wszelkie ślady tego. Barnes przystąpił, pytając, kiedy może z nim pomówić.
— Zaraz nawet, jeśli mi pan zapłacisz! — odparł grubijańsko.
— Cóż to znaczy?
— To co mówię. Biorę płacę za czas, to też korzystając z mego czasu, musisz pan płacić.
— W takim razie wezmę pana do pewnej roboty i zapłacę podwójnie.
— To co innego! — rzekł Mitchel. — Dokądże mamy iść?
— Do mego hotelu, myślę.
Po przybyciu do pokoju, towarzysz Barnesa rozgościł się, usiadł w fotelu na biegunach, kładąc nogi na desce okiennej.
— Chcę zadać kilka pytań. Czy gotów pan odpowiedzieć?
— To zależy od pytań. Jeśli nie będą bezwstydne, albo jeśli za odpowiedź mógłbym zarobić więcej niż podwójną płacę, to jestem do dyspozycji.
— Przedewszystkiem, czy znałeś pan kobietę, podającą się za Różę Mitchel?