Barnes poznał, że musi działać szybko, by nie stracić możności dowiedzenia się czegoś od tego człowieka.
— Przepraszam, panie Neuilly! — zawołał spiesznie. — Zechcesz pan chyba pomóc do ujęcia mordercy tej kobiety!
Słowa te odniosły zamierzony skutek.
— Mordercy? Czyż została zamordowana? — spytał starzec, wracając na swoje miejsce.
— Róża Montalbon została przed kilku miesiącami zamordowana w Nowym Jorku, ja zaś sądzę, że jestem na tropie zbrodniarza. Racz mi pan dopomóc.
— To zależy od okoliczności. Powiadasz pan że tę kobietę zamordowano. To zmienia w znacznym stopniu mój stosunek do rzeczy. Miałem ważne, dla mnie przynajmniej ważne powody, by nie mówić o niej z panem, ale skoro nie żyje, powody te ustają.
— Chciałbym się dowiedzieć poprostu, czy znałeś pan niejakiego Leroy Mitchela, uchodzącego za jej męża?
— Znałem dobrze tego, na baranka farbowanego szubrawca, który zachowywał się zresztą, jak człowiek kulturalny.
— Wiesz pan, co się z nim stało?
— Nie wiem. Nagle opuścił Nowy Orlean i nie wrócił już.
— Czy znałeś pan małą Różę Mitchel?
— Ach, jakże często miałem ją na kolanach. Człowiek ten był jej ojcem. Podszedł jedną z najsłodszych dziewcząt, jakie żyły na świecie!
— Czy znałeś pan tę dziewczynę? Znasz pan może nazwisko jej?
— Tak.
— Proszę o nie.
Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.