Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

Jeśli Barnes oczekiwał, że przeciwnik będzie zaskoczony, doznał rozczarowania.
— Tak? — rzekł spokojnie. — I cóż dalej?
— Potem zmuszę pana sądownie do podania miejsca pobytu małej i wydania jej!
— Trudnoby panu przyszło, gdyby nie to, że ja sam pomogę. Ale odwróćmy tok rzeczy i zacznijmy od wydania dziecka. Emiljo!
Na te wezwanie weszła Mrs. Leroy Mitchel, wiodąc piękną dziewczynkę. Mąż wstał, ujął małą za rączkę i podszedł z nią do Mr. Neuilly.
— Róziu — rzekł — to jest pan Neuilly, dobry, wierny przyjaciel mamy twojej. Odbył długą podróż z Nowego Orleanu, by cię zobaczyć i pocałować. Wszak prawda, Mr. Neuilly?
Starzec był wzruszony głęboko, gdyż urocza postać, stojąca przed nim, przywołała mu na pamięć dawno minione czasy. Wspomniał inną, małą dziewczynkę, której strzegł z serdeczną miłością, podczas gdy dorastała. W młodości swej kochał jej matkę, to znaczy babkę Róży i skutkiem braku wzajemności został do końca życia samotnym. Rzekłszy kilka słów życzliwych, przyciągnął dziecko do siebie, potem zaś wstał, odprowadził dziewczynkę do drzwi, znowu pocałował w czoło, wyprowadził do pokoju przyległego, poprosił by zaczekała, a potem wrócił, zamykając za sobą.
— Mr. Mitchel! — wykrzyknął. — Albo jesteś pan największymi łotrem, jakiego nosi ziemia, albo wszyscy znajdujemy się w strasznym błędzie. Mów, człowiecze! Muszę natychmiast wiedzieć wszystko!
— Przedewszystkiem trzeba oświetlić jasno sytuację. Cóż pan na to, Mr. Barnes?