— Tak się stanie, o ile małżonka pańska raczy się oddalić! — odparł detektyw.
— Żona moja i ja stanowimy jedność! — oświadczył Mitchel, otaczając z dumą kibić Emilji. — Proszę się nie wahać mówić w jej obecności.
— Ano więc, skoro inaczej być nie może, zaczynam. Zostało stwierdzone przeze mnie, że Róża Mitchel, zamordowana tutaj, mieszkała i znaną była w Nowym Orleanie pod nazwiskiem Róży Montalbon i była pańską ślubną żoną. Odkryłem także, iż uwiodłeś pan pewną młodą Kreolkę, matkę tego dziecka, które nas dopiero co opuściło, a nieszczęsna opuszczona zmarła rychło z troski. Potem pozwoliłeś pan Montalbon zabrać dziecko i podawać za własne. Kobieta owa miała podejrzenie, iż zamierzasz pan zawrzeć małżeństwo inne i poprzysięgła do tego nie dopuścić. Zjawienie się jej po zaręczynach było dla pana sprawą niebezpieczną. Do czegóż zmierzam? Domyślasz się pan chyba. Popełniano już morderstwa z dużo błahszych powodów. To też sądzę, że mam dostateczne dowody dla uzasadnienia aresztowania pańskiego.
— Nie potrzeba aż takich rzeczy, by mnie aresztować! — odparł Mitchel. — Dzieje się to codziennie, ale dla ukarania, musiałbyś to wszystko dowieść.
— Skąd pan wiesz, że tego uczynić nie mogę?
— Z tej prostej przyczyny, że wszystkie fakty przez pana przytoczone są z gruntu fałszywe.
— A gdzież dowody z pańskiej strony?
— Dostarczę ich z łatwością. Przedewszystkiem twierdzisz pan, że uprowadziłem dziecko. Ale jest to racja połowiczna tylko. Istotnie zabrałem Różę od Montalbon, i to nawet potajemnie i przemocą. Ale miałem do tego pełne prawo.
Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.