Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyznajesz się pan tedy do ojcostwa?
— Przeciwnie, przeczę kategorycznie i tu jest właśnie słaby punkt historji pańskiej. W całym łańcuchu rzekomych dowodów, wychodziłeś pan z założenia, że jestem uwodzicielem matki i że Montablon miała nade mną władzę. W rzeczywistości jednak nie jestem ojcem dziecka, a Montalbon nie miała władzy nade mną.
— Ależ przyznałeś pan już dawniej, że wymuszała od pana pogróżkami pieniądze i że kwota żądana została wypłacona klejnotami.
— To prawda! Ale ona nie wymuszała pieniędzy ode mnie.
— Mr. Mitchel, rzadko zapominam słów czyich. Swego czasu, w podziemiu lochu bezpieczeństwa oświadczyłeś pan, że ta kobieta miała pana w mocy swojej, a teraz twierdzisz wprost przeciwnie. Jakże mam sobie wytłumaczyć te dwa sprzeczne zeznania?
— Dwa sprzeczne zeznania mogą być prawdziwe, pod warunkiem, że je dzielić będzie pewien okres czasu. W chwili gdy mówiłem, że jestem w mocy tej kobiety, wierzyłem w to zupełnie, a przeto powiedziałem prawdę. Gdy teraz powiadam, że nie byłem w jej mocy, mówię również prawdę, bowiem w międzyczasie poznałem lepiej charakter damy, która jest obecnie żoną moją. Wiem teraz, że cała historja Montalbon nie była zdolna podkopać jej zaufania do mnie.
— Na miłość boską, panowie! — przerwał stary Neuilly. — Dość tych pustych słów. Przejdźmy do faktów! Płonę żądzą poznania prawdy.
— Roy! — rzekła Emilja. — Czemuż nie opowiesz wszystkiego jak było i ukrywasz prawdę?
— Jest to moim zamiarem, ale rad byłem przedtem skrzyżować szpadę z Mr. Barnesem. Widzę atoli żem sprawił przykrość panu Neuilly, przeto