Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.
—   110  —

Odpowiedzi na to pytanie nie było, ale w jej miejsce rozbrzmiały w powietrzu pierwsze tony harmonii, o której jedno tylko w tej chwili mógł pomyśleć wikary, a to, że była dlań obca stanowczo, i że nawet nic podobnego nie przeczuwał wyobraźnią. Mieszkaniec nieznanych sfer raz tylko zatrzymał wzrok na wikarym, później zdawał się ścigać spojrzeniem wizję jakąś niepochwytną, iść za jakąś myślą, którą w tym bycie nowym dlań zatrzymała mimo wszystkiego jego pamięć. Słuchacz usiłował zdążyć za tą falą tonów, ale wątek pieśni uchodził przed nim ciągle — to wybuchał jak płomień, to lśnił jakimś nieznanym blaskiem w oddali, powracał, zbliżał się, aby za chwilę rozprysnąć i urwać najmniej spodziewanym dyssonansem, a zakończyć szeptem jakiejś pieśni, pełnej niepochwytnego czaru. Motyw zmieniał się po kilkakroć, a wzrok wikarego osnuwały coraz bardziej jakieś tumany wizji, czuł chwilami nieprzeparty popęd do zerwania się w obłoki za tym hymnem płynącym w nieskończoność. I znowu zdało mu się, że daremny to poryw niestety, że go tu kamieniem przytłacza jego człowieczeństwo, że nie dla nas te akordy niebiańskie, a wtedy cały zachwyt ustępował miejsca nigdy przed tem nieodczuwanej, bez-