najemnik młynarski; drugi wyglądał przyzwoiciej, jakoż był to czeladnik, odstawiający mlewo do wioski. Zanim się obu tym ludziom anioł przypatrzeć zdołał, usłyszał od tego oberwańca niefortunnym głosem rzucone:
— ...ń dobry! Miało to zaczyć zwykłe: dzień dobry, które zakończył paroksyzm czkawki.
Anioł przypatrywał mu się ciekawie, bo takiego idyotycznego uśmiechu nie widział dotąd, ale nie zdobył się na odpowiedź, wreszcie obcą mu była ta forma ziemskiego pozdrowienia. Uraziło to mocno tamtego, i dlatego zmieniając nagle ton, przybrał postawę zaczepną i zagadnął:
— Nie... podoba się to panu, żem go powitał? Hę?
— Dalej tam! — wołał czeladnik, popychający worek. — W drogę!
Ale to nie z pijakiem można się tak prędko porozumieć, bo wistocie pijanym był zupełnie ów włóczęga jakiś.
— Ja mu... powiadam... dzień dobry, a ten na mnie patrzy z góry. Nie widzieli go!
— Hej ty, tam! Właź w szelkę i jazda! póki ci dobrze mówię!
— Jazda, albo nie jazda! Słuchaj no, ty, ładny panie: jeśli cię nie bierze ochota,
Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.
— 121 —