— Ci, którzy przybywają? Nie rozumiem o kim pan mówisz.
— Więc oni się do was nie dostają?
— Kto?
— No, ci przecież, którzy umierają tutaj.
— Ale wszak oni się rozpadają na szczątki.
— A, to jednak pan słyszałeś o tem cokolwiek?
— Słyszałem, że rozkładają się tacy, jak ta kobieta, która wybiegła przed swój dom i krzyczała na mnie, zupełnie nie wiem o co i dlaczego, — jak ten, który się przewrócił w błoto, a potem nie mógł z niego podnieść — jak te dzieciaki, które we mnie rzucały żwirem. Ale ja nie widziałem tam, u nas, nikogo z takich. Nie! tacy nie przychodzą, i to nawet bardzo dobrze dla nas.
— Ale, ale! Zaczniesz mi, jak widzę, opowiadać niestworzone rzeczy o tym świecie swoim, a może zechcesz utrzymywać, że nie grywacie na harfach, i że wasze szaty ceremonialne nie są białego koloru.
— To, co wy tu nazywacie białem, u nas nie istnieje wcale — przynajmniej niema tej dziwnej barwy jasnej, którą tu otrzymują przez mięszaninę wszystkich innych.
— Eh, mój panie łaskawy! — zaczął te-
Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.
— 145 —