pole, należące do posiadłości Park i fermę Bradly. Tu najniespodzianiej natknął się na jakiegoś śpiącego człowieka, który pod cieniem olbrzymiego buka, z głową zanurzoną w kwiaty polne, spał snem sprawiedliwego. Zatrzymał się na chwilę, aby spojrzeć w te rysy pełne, jak się zdawało, spokoju, które mu się narazie wielce sympatycznemi wydały. Był to jakiś człowiek średniego wieku, blady, który podłożywszy sobie zmięty swój kapelusz pod głowę, spoczywał, jak mniemał anioł, po jakiejś natężonej pracy. Zbudzony szelestem kroków przechodnia, rozwarł powoli powieki, przetarł dłonią zamglone oczy, i wpółprzytomny jeszcze, odezwał się:
— Dobre popołudnie panu! Jakże zdrowie?
— Wybornie! Dziękuję uprzejmie! — odezwał się z pośpiechem anioł, nauczony już grzeczności ziemskiej przez tam tego pijanego włóczęgę.
— To tak zupełnie, jak ja.
Anioła zaczynał niepokoić trochę wyraz ukazujący się powoli na twarzy tej nowej znajomości. Aby cośkolwiek powiedzieć, zapytał:
— Dlaczego wybrałeś pan sobie na spoczynek to miejsce? Czemu nie śpisz u siebie?
— U siebie? Ale, ba! Niby to tak
Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.
— 149 —