jak wczoraj. I widzę już teraz, że zarażę się chyba tu, na tej ziemi waszej, tem powietrzem zatrutem nienawiścią, którą wy oddychacie wszyscy. I jakiemi prawami wy się rządzicie? Ja wiem, pan mi zaraz powiesz, że tak być musi koniecznie i będziesz mi stawiał, jako pobudki podobnych praw, pewne następstwa bardzo odległe, któreby wam zagrażały, gdybyście sobie życie ułożyli inaczej. Ja połowy tych dowodów waszych nie rozumiem oczywiście, a nadewszystko nie zrozumiem nigdy, dlaczego u was fakt pojedynczy nie tłumaczy się nigdy sam przez się, tylko mu zawsze potrzeba jakichś wywodów — jakichś wybiegów.
Nie było co usprawiedliwiać, bo winowajca nie poczuwał się do żadnego czynu karygodnego, należało tylko o tyle o ile przejednać stróża bezpieczeństwa publicznego, z czego wikary wywiązał się z możliwą przebiegłością, przyobiecując uroczyście, że sam postara się ułagodzić zagniewanego skwira. Tak to jednakże zburzyło wszystko biednego księdza, że gdy szedł na spoczynek, kokarda jego krawatu dosięgła na obwodzie szyi punktu przeciwległego temu, gdzie było jej obowiązkiem się znajdować. Przyznawał też przed sobą wikary, że mu się to w życiu jeszcze nie zdarzyło.