Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.
—   20  —

rający głos — jak gdyby ludzki, bo to już musiał rozeznać wikary, pomimo, że był tego dnia jak gdyby zahypnotyzowany, a tym czasem ta ofiara postrzału zrobiła w powietrzu kilka ruchów daremnych, a następnie szybko, jak przedmiot martwy a ciężki, zaczęła spadać ku ziemi. Wreszcie upadła.
Ktoby teraz spojrzał na wikarego, dostrzegłby narazie tylko przerażenie niezmierne w jego twarzy, pokrytej siną bladością. Jakże bo nie miał ten nieszczęśliwy człowiek skamienieć tak ze strachu, kiedy ten, do którego tak dobrze zmierzył, nie był najwyraźniej ptakiem żadnym, broń Boże, ale poprostu stworzeniem ludzkiem o twarzy młodej, pięknej — twarzy niedającego się wyrazić wdzięku. Z po za pleców wystawały tej szczególnej istocie skrzydła, te skrzydła, o których opowiadano, że się mienią wszystkiemi barwami tęczy, a zresztą przybraną ona była w rodzaj tuniki paljowego koloru, sięgającej nieco powyżej kolan.
No, i tego człowieka, bo co to było mówić próżno dla usprawiedliwienia samego siebie — tego człowieka, mniejsza o to: uskrzydlonego czy nieuskrzydlonego, zabił on, ksiądz z powołania, jak to najwymowniej świadczył