oswoiłem się już prawie doszczętnie z tą ciasną klatką więzienną, i brałem ją za świat cały. A tu wszystko jest złudzeniem — niczem więcej! I ten mój sen dotychczasowy, i to dzisiejsze nawet widzenie lepszego bytu, które na mnie powiało od ciebie, a może i sama rozłąka z tobą, która tak dojmująco cięży mi w tej chwili...
Gdy się wikary dnia tego położył do snu, mystyczne powikłanie wypadków tych dni ostatnich przedstawiło mu się w nowem natężeniu. Nie spał wcale, ale w pół na jawie, w połowie w marzeniu jakiemś niepochwytnem ścigała go wizya strasznych losów, ścigających na świecie istotę taką łagodną i cichą, a tak szczególnie bezbronną przeciw wszystkim pociskom, które w nią godziły. Tak być musiało! Jego jasnowłosy gość był istotnie gościem z Zaświatów i nieinaczej przedstawiało mu się to wszystko, kiedy myślą przebiegał całe jego tutaj zachowanie się z ludźmi. Poczynając od tego skwarnego popołudnia i tego strzału niefortunnego, uprzytomniło mu się, jak gdyby to w tej chwili miało miejsce, owe rozpaczne trzepotanie skrzydeł zranionego, jego szata kroju i barwy u nas nieznanej — wszystko razem dziwne, szczególne, niebywałe! A te jego opowieści
Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/234
Ta strona została uwierzytelniona.
— 232 —