nie potrafił. Naraz uderzył słuch jego gwar ludzki, którego zdań pojedynczych nie pojmował zrazu.
— Szalona dziewczyna! — wołał ktoś w tłumie.
— Wróć się! Zginiesz niechybnie! — Ostrzegał jakiś sopran kobiecy.
— Mówcież tu z waryatką, która powiada, że musi ocalić jakieś skrzypce. Ważne rzeczy skrzypce, żeby się ktoś dla nich narażał na śmierć niechybną!
Teraz zrozumiał wszystko. Zajęci losem tego ginącego młodego dziewczęcia, niezauważyli ludzie, że się ktoś wśród nich gwałtownie przeciskał, że stanąwszy potem na gruncie wolnym, na który dla nieznośnego żaru nikt się już odważyć nie śmiał, młodzieniec jakiś w dwóch skokach przebył tę przestrzeń, i zanim go zdołano zatrzymać, wbiegł na płonące schody wikaryi.
W tej chwili zapadł się właśnie sufit nad pokojami położonymi na parterze, a potem...
Potem już tylko orgia rozszalałych płomieni, a wśród nich wielki wybuch i jeden olbrzymi w niebo sięgający bukiet iskier i cisza, niezmierna, uroczysta, w której zamarły oddechy i zatrzymały się bicia serc u świadków tej sceny.
Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/256
Ta strona została uwierzytelniona.
— 254 —