sów ryżych prawie, ogolony starannie, odznaczał się głównie nasz duchowny wzrokiem wymownym, rozumnym, nadającym całej jego twarzy surowej pewien odrębny zupełnie powab, i zresztą budzącej interes i zaufanie zarazem. Na głowie miał kapelusz z lekkiej różnokolorowej słomki, otoczony dosyć fantazyjnie wstęgą, a krawat nieposzlakowanej białości na szyi. Tak wyłącznie pochłaniał teraz uwagę duchownego-ornitologa towarzysz jego, że zbliżyli się obaj do ogrodu probostwa, a wikary nie spostrzegł nawet, że fuzyę swoją zostawił na miejscu tego niefortunnego wypadku, któremu jednakże zawdzięczał tę nową znajomość. Cieszyło go przytem niesłychanie, że ranionemu coraz mniej przypominał się ból otrzymanego postrzału. Ludzie i rzeczy po za tem mało go w tej chwili obchodzili.
Aby uspokoić teraz przypuszczalną podejrzliwość czytelnika, uważamy sobie za obowiązek zapewnić, że anioł naszej powieści nie należał bynajmniej do tych chórów, o których bez uczucia szacunku mówić się niezwykło — że nie był wcale aniołem, o którym powiada nauka religii, a w których rozmiłowana jest wiara wszystkich mniej więcej ludów.